Bardzo lubię się wspinać, ale dla osiągnięcia motywacji niezbędnej dla realizowania poważnych celów zawsze dodatkowo podbudowywałem mój entuzjazm.
Do tego celu najlepiej nadaje się legenda. Legenda we wspinaniu to kruche ściany, nowe drogi, pierwsze powtórzenia czy przejścia bez asekuracji. Legendą obrastają działania i cele, które u normalnych wspinaczy wywołują reakcje takie, jakie wspinanie wywołuje u normalnych ludzi.
Fisher Towers inspirowały mnie od dawna. Wspina się tam niewiele osób, choć sława rejonu sięga daleko. Opowieści wiążą się głównie z występującym tam rodzajem skały – tak miękkiej, że nazywanie jej kamieniem wydaje się być nadużywaniem tego słowa. Czerwone wieże zbudowane są z czegoś, co przypomina mocno zaschnięte błoto. Turnie są niezmiernie strome, drogi głównie hakowe, a możliwości asekuracji gorsze niż bardzo złe. To musi wywoływać entuzjazm.
Prowadziłem pierwszy wyciąg naszej drogi o wdzięcznej nazwie „Upiorny wyścig” („Phantom Sprint”). Nie było aż tak źle, chociaż każdy punkt na którym zawisałem wyraźnie wcinał się w miękki piaskowiec. – Świat już nigdy nie będzie taki sam – myślałem sobie w miarę jak oddalałem się od ziemi.
Terry prowadził drugi wyciąg – wisiałem asekurując i wtulałem się w skałę pod naszym worem transportowym. Każde poruszenie prowadzącego wyzwala w Fisher Towers prawdziwy deszcz piasku, żwirku i małych kamyczków.
Siedemdziesiąt pięć metrów zajęło nam cały dzień. Takim powolnym tempem płaciliśmy za delikatne poruszenia i absurdalny gatunek kamienia na który przyszło nam wchodzić.
Drugi dzień toczył się rutynowo, mimo że wspinanie było technicznie trudniejsze – zdążyliśmy się już przyzwyczaić do zupełnej ekspozycji, czerwonej skały i punktów asekuracyjnych, które można wyrwać ręką. Poziom adrenaliny podniósł mi się jedynie kiedy dotarłem do miejsca, w którym wyraźne ślady wskazywały na to, że jesteśmy pierwszym zespołem znajdującym się tu po sporym obrywie skalnym. Godność osobista, łaska Boska i inne rzeczy odpowiedzialne za przetrwanie takich sytuacji znowu mnie nie zawiodły i przedostałem się jakoś za strefę grożącą wyważeniem ze skały dużego bloku.
Dwieście metrów nad ziemią nasza droga wchodzi na półkę, pierwsze i jedyne miejsce, w którym można stanąć na własnych nogach. Terry poprowadził długi i trudny wyciąg prowadzący do półki, a ja miałem pokonać dziesięciometrową ściankę nad półką i dostać się na grań naszej turni. Ścianka miała być wyposażona w tak zwaną „drabinę z nitów” czyli komplet punktów, w domyśle dobrych, przez które należy się tylko poprzepinać. Nity wbija się tam, gdzie brak rys uniemożliwia korzystanie z innego sprzętu. Kilkucentymetrowe kawałki stali osadzane w wierconych otworach są synonimem optymalnej asekuracji. Miałem prawo być rozluźniony, choć z drugiej strony powinienem był wiedzieć, że w Fishers nic nie jest tak, jak gdzie indziej.
Miękka skała Fisher Towers eroduje ze wstrząsającą prędkością. Stare nity wypadają z otworów, których pierwotne dno zrównało się z powierzchnią skały, o ile wcześniej nie zostaną wyciągnięte przez obciążenie, którego nie są w stanie utrzymać. Nity mojej ścianki wystawały ze skały na około jedną trzecią swojej długości. Obwiązywałem je cieniutkim sznureczkiem tuż przy powierzchni skały, i z niepokojem obserwowałem jak poruszają się kiedy je obciążam. Zmierzchało się i musiałem się spieszyć, ale wyraźnie czułem na plecach oddech wielkiej półki. Upadek miałby fatalne konsekwencje, a ja naprawdę nie byłem w odpowiedniej pozycji, żeby nad nimi rozmyślać. Wiedziałem, że sam jestem winien swojemu strachowi – po przyjściu na półkę uznałem, że ten końcowy odcinek będzie czystą formalnością i teraz nadmiernie reagowałem na zagrożenie.
Gdy wreszcie dostałem się na szeroką na metr grań zapadał zmrok. Terry doszedł do mnie i przy świetle czołówek kolejno weszliśmy na szczyt naszej turni – Echo Tower. Jak znaczna ilość skalnych wież w tym rejonie jest ona wąziutką skalną płetwą, której ostrzem wspinaliśmy się na szczyt. Ekspozycja była porażająca nawet w półmroku.
Zjeżdżaliśmy naszą drogą, mijając miejsca pokonywane uprzednio z takim mozołem. Gdy dotarliśmy na ziemię Echo Tower w lekkim księżycowym poblasku wyglądała zupełnie nierealnie – już zaczynała stawać się wspomnieniem. Znowu się udało.
„Phantom Sprint”, Echo Tower. Fisher Towers National Monument, Utah, USA. Z Terrym Murphy w listopadzie 2000