Poprzedni sezon upłynął dla mnie pod znakiem narciarstwa pozatrasowego. Pracowałem w ten sposób i jeździłem w czasie wolnym. Zacząłem od weekendowych wyjazdów do Austrii – Pitztal i Stubaital dają z reguły przyzwoite możliwości rozjeżdżenia się już w listopadzie. Dwukrotnie trafiliśmy na duże opady i doskonałe warunki. Potężne ilości lekkiego puchu były dokładnie tym, na co czekaliśmy całe lato.
Następny korzystny czas przyszedł w styczniu. Potężne opady w Tatrach na kilka dni uczyniły jazdę w naszych górach podobną do legendarnych freeridowych lokalizacji. Były dni, kiedy zdjęcie nart owocowało zapadnięciem się po pierś przy stosunkowo niedużym zagrożeniu lawinowym. Chwilami lawiny zmuszały do działań poniżej górnej granicy lasu lub wręcz siedzenia w domu. Wspólnie z Maćkiem Cukrem jeździliśmy w Tatrach po ciekawych rzeczach, kładąc duży nacisk na gromadzenie materiałów fotograficznych i filmowanie. Moja siostra z mężem byli ofiarnym zespołem dokumentującym nasze mniej lub bardziej karkołomne przedsięwzięcia.
Wchodzimy w trójkę na szczyt, Monika w dolinie jest ledwo dostrzegalnym punktem. Póki będziemy wysoko nie będzie mogła zrobić nic efektownego, ale mniej więcej od połowy ściany zdjęcia z jej długiego obiektywu powinny być ciekawe. Uzgadniam z Kubą, skąd będzie nas fotografował w poszczególnych miejscach i udzielam mu ostatnich porad dotyczących jazdy. Zaplanowane dla niego „łatwe objazdowe warianty” do naszej trasy też wywołałyby u wielu ugięcie kolan. Kuba nie traci rezonu i zaczyna ostrożnie zjeżdżać w stronę pierwszego stanowiska. Maciek badający warunki w naszej ścianie sygnalizuje kłopoty.
Stok, którym chcieliśmy jechać jest pokryty twardym lodem, na którym miejscami zalegają odłożone przez wiatr poduchy lawiniastego śniegu. Nie sposób realizować planu. – Stój – wołam za Kubą. W kilku zdaniach uzgadniam z Maćkiem korektę trasy. Kuba ma działać bez zmian, ja pojadę bardziej w jego stronę niż zakładaliśmy, a Maciek nie wracając do góry dojedzie do mojego toru. Ruszam ze szczytu bardzo szybko i po kilkudziesięciu sekundach jestem w połowie stoku – warunki są bardzo dobre. Maciek trawersuje między skałkami do pola śnieżnego, którym jechałem i rusza w fontannach śniegu wyrzucanego nartami. Czekamy chwilę, żeby Kuba zajął nową pozycję, po czym powtarzamy sekwencję. Jadę w stronę skałek po drugiej stronie żlebu, przemykam między nimi i pędzę żlebem w dół. Maciek jedzie bardziej w osi żlebu. Po chwili dołącza do nas Kuba i kolejno jedziemy między małymi lawiniskami w stronę Moniki. Trzy godziny podejścia i dwadzieścia pięć minut zjazdu w fantastycznym terenie i doskonałych warunkach. Dwoje fotografujących i łącznie około stu pięćdziesięciu zdjęć. Jeden z najfajniejszych dni zeszłej zimy.
W lutym nadszedł czas wspinaczek – wchodzenie na zamarznięte lodospady jest nałogiem z którego trudno się wyzwolić. Dobre warunki spowodowały, że przez kilka tygodni tak w pracy, jak w czasie wolnym zamieniłem narty na raki i kijki na czekany. Też było warto.
Marzec to wyraźny zwrot z powrotem w stronę nart i prędkości. Rutynowy dzień w pracy na nartach – ot, wielokrotnie przechodzony szlak narciarski i niezła pogoda. Jedynie warunki lawinowe wymagają ode mnie pewnego wysiłku, bo trzeci stopień pozwala jeszcze na działanie osobom kompetentnym, ale zmusza do dużej uwagi i precyzyjnego doboru drogi w terenie. Wchodzimy z Arturem na szczyt i wpada mi w oko ściana skalna przecięta pasmem śniegu z ostrą śnieżną grańką. Natychmiast widzę cudowną fotogeniczność formacji – zdjęcia będą jak ze śmigłowca, tylko czy tam zjadę? Pole śnieżne i grańka – nad wielkimi ścianami skalnymi, więc nie do spadania, ale na pewno dadzą się przejechać. Potem w dół żlebem – oj, wielki próg na dole. Trzeba będzie wytrawersować pod turniczką… to wygląda groźnie. Ciekawe, czy z drugiej, niewidocznej strony trawersu jest śnieg. Największą niewiadomą jest zagrożenie lawinowe – nie można wybierać bezpiecznych formacji, w ścianie jest sporo śniegu położonego przez wiatr, a nawet bardzo mały zsuw śniegu wystarczy, żeby zrzucić jadącego pod ściany skalne poniżej.
Wracam do domu, ale myśl o zjeździe nie daje mi spokoju. Za trzy dni wyjeżdżam do Szwajcarii do pracy i muszę zrobić to przed wyjazdem, bo warunki nie doczekają mojego powrotu.
Dwa dni później jestem w tym samym miejscu w towarzystwie Moniki i Kuby. Warunki trochę się poprawiły, ale wcale nie jestem pewien, że w wystarczającym stopniu.
Uzgadniam z moją ekipą miejsca, z których będzie fotografować i filmować poszczególne fragmenty zjazdu i idę nad mój cel. Objeżdżam moje pole z grańką tak, żeby ślad nie był widoczny na zdjęciach i wtrawersowuję w jego skraj kilkadziesiąt metrów pod szczytem. Kopię dwa małe bloki testowe w odległości kilku metrów od siebie i wynik jest taki sobie. Powierzchnia to wyraźnie bardzo niebezpieczny, zmielony wiatrem śnieg, ale jego połączenie z warstwami głębiej jest już w miarę solidne. W miejscu, które zbadałem, bo o kilkanaście metrów stąd pokrywa może, a nawet musi być zbudowana trochę inaczej. Jakby to nie wyglądało – śnieg nigdy nie mówi „tak”. Jeśli coś sugeruje, to zawsze jest to „nie”, którego braku nie można uznać za zachętę. To nierówna rozgrywka z tylko jedną bramką, w której nie można zwyciężyć, a szczytem osiągnięć jest nie przegrać.
Wracam na szczyt i dzwonię do Moniki z Kubą, że zaraz ruszę. Najwyżej będę się wracał, bo gorszych możliwości nie rozważam. Wjeżdżam zdecydowanie między skałki pod szczytem i wyraźnie czuję, że jadę po śnieżnej poduszce odłożonej przez wiatr pod granią. Zamiast jak planowałem przeciąć środek pola uciekam w prawo, bo dalej od głównej grani depozyt z wiatru jest mniejszy. Kilka zakrętów doprowadza mnie na śnieżną żyletkę, która tak urzekła mnie z daleka. Rzeczywiście jest śliczna, ale warunki są dalekie od ideału, a ekspozycja poważna. Lewa strona grańki to skorupa, przez którą brzydko się przełamuję, a prawa – warstwa lawiniastego śniegu. Przeskakuję kilka razy z jednej strony na drugą i skorupa przechodzi w twardy lód, a śnieg robi się coraz głębszy. Zapadam się do pół łydki, a spowodowanie nawet małej deski skończy się lotem przez sporą ścianę skalną. Moja trasa prowadzi przez lód w lewo do żlebu z progiem – tam też nie należy spadać. Ścianka dzieląca mnie od żlebu ma tylko kilka metrów, ale nawiany śnieg ma ponad 55 stopni nachylenia. Chcę przez nią wjechać, a nie zsuwać się, ale nie wiem, co czeka mnie w stromym żlebie. Jeśli jest tam bardzo miękko mogę spaść ze śniegiem, a jeśli bardzo twardo mogę spaść sam.
Mimo wszystko możliwość powrotu na górę jakoś mnie nie kusi, więc jadę. Nic nie spada, ale rewelacji też nie ma. Lewa strona wąskiego żlebu to lodowy beton, prawa – lawiniasty depozyt. Kontynuuję taniec rozpoczęty na grańce. Obskok na lód, krawędzie łapią…. i obskok w miękki zły śnieg, nic nie pęka… Co za życie, ale dobrze, że trwa.
Próg w żlebie się zbliża, na szczęście planowany trawers pod turniczką jest wyśnieżony. Jest wąsko i groźnie. Ściana poniżej ma kilkadziesiąt metrów, a ja sunę po stromym śniegu nad krawędzią. Wreszcie wydostaję się na szerokie pole. Wciąż jest stromo, ale po raz pierwszy dzisiaj wybieg jest śnieżny i ewentualny upadek nie będzie miał żałobnych konsekwencji. Jedyne co zaburza śnieżną gładź pode mną to krawędź obrywu lawiny, która zeszła samoczynnie kilka tygodni temu. Uskok ma około półtora metra – niedobrze byłoby zrzucić coś takiego, ale na szczęście już spadło. Odprężony ruszam przez stok coraz szybciej, przeskakuję obryw i pędzę wśród kulek i ślimaków śniegu, odtopionego i osypującego się ze ścian.
Druga połowa marca i kwiecień to czas wyjazdów w Alpy. Na pierwszy ogień prowadzimy z Maćkiem wyjazd do Krippenstein – rejon nas zachwyca. Potem mała sesja heli skiing w Lech am Arlberg.
Wyskakujemy ze śmigłowca i Maciek wręcza mi kamerę – Wiesz co? Może pokręć mnie trochę tym razem. – Nie ma problemu, mogę go chwilę pokręcić. Kolejne odcinki zjazdu mijają, warunki są wyśmienite i ciągle zanim zaproponuję jakąś zmianę, mój przyjaciel ma już wizję, którędy i w jakiej kolejności pojedziemy my i nasi goście, którędy on, a gdzie ja powinienem się ustawić z kamerą. Na dokładkę fotografuję gości – wszystko jest wspaniale, ale radości z pięknego zjazdu zostaje mi tyle, co gdybym schodził na nogach. Na pociechę Artur robi mi kilka zdjęć. W końcu jestem w pracy.
Po kilkunastu dniach w Polsce, tym razem bez Maćka wyjechałem w Alpy Berneńskie, żeby na nartach strawersować tą grupę razem z moimi gośćmi. Warunki były zmienne, ale udało się nam wejść na kilka szczytów i bardzo fajnie pojeździć. Podczas tych kilku dni spędzonych w rejonie wypatrzyłem kilka porażających urodą celów i nabrałem pewności, że musimy tu przyjechać z Maćkiem.
Maj – firnowe zjazdy w Tatrach i wreszcie wyjazd w Alpy Berneńskie z Maćkiem Cukrem. Udało nam się zjechać południową ścianą Moncha, od której zaczynały się nasze plany, ale pogoda i warunki uniemożliwiły zakładane podnoszenie poprzeczki i dwa nowe zjazdy.
Pierwsza z naszych ścian to południowa ściana Moncha o wysokości 500 metrów, sam szczyt ma 4107 metrów nad poziom morza. Układ celów w terenie powoduje, że nie możemy się zaaklimatyzować ani rozjeździć w okolicy przed porwaniem się na tą najwyższą z gór, z których mamy zjeżdżać. Kolejka, którą wjeżdżamy na przełęcz Jungfraujoch dostarcza nas tuż od ścianę Moncha, a schronisko Hollandia i reszta naszych celów leży o wiele kilometrów dalej. Jeśli zjedziemy w dół lodowcem i podejdziemy do Hollandii, nie wrócimy już pod Moncha tym razem.
Po wyjściu z tuneli kolejki podchodzimy pod południowo zachodnią grań, którą wiedzie normalna droga na szczyt. Warunki są dobre, najlepsze z tych, które kiedykolwiek tu napotkałem i marsz w górę sprowadza się do przebierania nogami i czekanem pozbawionego większych trudności. Po drodze obserwujemy trasę zjazdu biegnącą na lewo od naszej grani – miejscami widoczny jest lód, a nasze próby wchodzenia trawersami w ścianę dla skontrolowania warunków potwierdzają, że jest bardzo twardo. Może nawet za twardo, biorąc pod uwagę, że ściana ma 500 metrów i w górnej części na sporym odcinku jest stromsza niż 50 stopni. Z drugiej strony wkładamy w wejście na szczyt na tyle energii, że perspektywa schodzenia z powrotem nie jest wcale pociągająca.
Dochodzimy do szczytu i po zrobieniu kilku zdjęć przypinamy narty. Ściana Moncha jest typową alpejską lodową flanką. Pozbawione półek i mniej stromych miejsc lustro śniegu i lodu widoczne jest do samego dołu. Nawet upuszczona rękawiczka nie napotkałaby tam nic, na czym mogłaby się zatrzymać, nie mówiąc już o czymś większym, jak na przykład plecak, lub plecak z narciarzem.
Delikatnie zsuwamy się ześlizgiem wzdłuż nawisów pod szczytem, choć wywalone nad nas jęzory zlodowaciałego śniegu budzą niepokojące dreszcze wzdłuż kręgosłupa.
Na zlodzonej nierównej powierzchni jest cieniutka warstwa nowego śniegu. Po kilkudziesięciu metrach musimy zagłębić się w otwartą ścianę. Wciąż jest bardzo stromo i twardo więc niestety musimy jechać bardzo zachowawczo. Zsuwamy się w sumie około stu pięćdziesięciu metrów i wreszcie zaczynamy jechać, bo świecące na ścianę słońce poprawia warunki śnieżne.
Zbliżamy się do dolnej krawędzi naszej flanki i musimy pokonać szczelinę brzeżną. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się pojechać w lewo trawersem nad szczeliną i wyjechać u wejścia w grań, którą wspinaliśmy się na górę. Niestety stok nad szczeliną grozi nam lawiną ze zdeponowanego przez wiatr śniegu. Nie byłaby duża, ale groziłaby wrzuceniem w szczelinę i zasypaniem – tak rękawiczki, jak i plecaka, a nawet plecaka z narciarzem. Tego nie chcemy, więc zawracamy i wiążemy się liną. Przejedziemy przez szczelinę wprost, co oznacza, że będziemy musieli zaufać wątłemu mostkowi śnieżnemu, a potem znaleźć drogę pomiędzy serakami i wielkimi szczelinami w dolnej części ściany. Z grani wypatrzyliśmy tam ciąg przesmyków dający nadzieję na przedostanie się i teraz musimy przekładać w głowach tamten obraz wyglądający jak lotnicze zdjęcie na otaczające nas potrzaskane bryły lodu. Po piętnastu minutach jesteśmy bezpieczni przy depozycie zostawionym u wejścia w grań.
Kolejne dni nie przynoszą już tak ładnej pogody jak pierwszy. Przejaśnienia trwają najwyżej po dwie, trzy godziny, więc nie ma mowy o dwóch pozostałych flankach, na które ostrzyliśmy sobie zęby. Poza tym, odkąd dwa tygodnie temu byłem tu w pracy, ta ładniejsza z nich wytopiła się do szarego, twardego lodu. Na pociechę zjeżdżamy szeregiem stromych ścianek i kuluarów w rejonie grani Anu, na końcu której stoi nasze schronisko.
Koniec maja, to ostatnie firny w tatrzańskich żlebach. Na zakończenie sezonu zjeżdżamy z Arturem z Zawratu.
Razem zaczynaliśmy sezon i razem go skończyliśmy. Niosąc narty w dół po suchych kamieniach – niechybny znak końca sezonu – umawiamy się na działania przyszłej zimy. Artur z właściwym sobie zapałem wybiera się wszędzie – rozjazd w listopadzie, weekendowe tury w Tatrach, freeride camp w Austrii i heli skiing w Szwajcarii. Już niedługo…
Marcin Kacperek