Budzę się dwukrotnie; o północy i około pierwszej. Piję wodę. Za dwadzieścia druga budzik wyrywa mnie z głębokiego snu. Półtorej godziny jazdy i zaczynam podejście. Wieje wiatr, prószy lekki śnieg. Idę szlakiem, który doprowadza mnie do jeziora. A ja jaj!- jak pisał mój ulubiony górski narrator- lewy but jest bardziej mokry niż suchy. Lód na jeziorze okazał się być wodą ledwie na granicy zamarzania, zamaskowaną świeżym opadem. Nie jest tak zimno, zamarznąć, to mi ta noga nie zamarznie. Klnę sobie przez chwilkę, bardziej dla formy, niż z prawdziwej potrzeby i ruszam dalej. Oczywiście gubię się w ciemnym lesie jak dziecko. Uznaję, że przeszedłem już miejsce, w którym powinienem był odbić ze szlaku w prawo. Wracam się, myśląc że Giewont to przynajmniej zawsze był tam, gdzie się go spodziewałem. Dochodzę z powrotem do jeziora i teraz wiem, że przesadziłem w drugą stronę. Zawracam jeszcze raz i po czterdziestu pięciu straconych minutach znowu jestem na tropie. Przynajmniej woda w bucie już mi się zagrzała.
Samotne podejścia nigdy mi się nie dłużą. Przez głowę przelatują obrazy i dźwięki, jak fragmenty filmów. Wspomnienia, marzenia. Twarze i sytuacje. Coraz więcej ludzi, których znałem, nie żyje. Z drugiej strony, żyje coraz więcej ludzi, których nie znam. Przypomina mi się marcowy wypad na północną ścianę Wielkiego Tetona. Ścianę z nie do końca zrozumiałych dla mnie względów otaczaną w USA olbrzymim szacunkiem. 750 metrów, 10 godzin podejścia i droga o letnich trudnościach VI. Nawet z perspektywy Tatr, a co dopiero Alp, nie powinno to być nic specjalnego. Jedynym wytłumaczeniem jest fakt, że w Stanach niewiele osób wspina się zimą poza lodospadami, a i ścian, które są zimowym wyzwaniem dla wspinacza, a nie narciarza jest w tym kraju stosunkowo niewiele. Nawet wiedząc to wszystko, trudno mi było uwierzyć, że taka ściana ma bardzo mało kilka przejść zimowych. Z początku myślałem o wybraniu się na nią solo, ale w końcu Terry Murphy stał się moim partnerem. Na moich warunkach- wspinamy się „po polsku”. Nie bierzemy sprzętu biwakowego i wspinamy się bez przerwy. Z samochodu do samochodu powinno nam to zająć około pięćdziesięciu pięciu godzin. Taki był plan.
O siódmej rano opuściliśmy Isuzu Terry’ego przy końcu odśnieżonej drogi. Już po półtorej godziny podejścia na nartach poczułem, że coś jest nie w porządku. Byłem zbyt słaby i wolny, ledwo nadążałem za Terrym, który parł pod górę jak pług śnieżny. Byłem chory. Grypa wlokąca się za mną od kilku tygodni znowu mnie dopadła. O czwartej po południu zaczęliśmy się wspinać, początkowo bez asekuracji. Obserwowałem Terry’ego i serce mi rosło. Była to nasza pierwsza wspólna droga i z przyjemnością patrzyłem na jego pewne ruchy. W niknącym świetle dnia poprowadziłem dwa długie i dość trudne wyciągi. Terry bardzo sprawnie i szybko dochodził, po czym poprowadził jeszcze jedną długość sześćdziesięciometrowej liny. Pokonaliśmy jedną trzecią ściany, ale byliśmy znacznie w lewo od linii naszej drogi. Znowu poczułem się słabo – choroba wysunęła głowę spod euforii wspinania.
Wiedziałem, że nasz plan mnie przerasta. – Terry, przykro mi, ale musimy się wycofać. Ja nie wytrzymam jeszcze czterdziestu godzin. Wiem jak powinienem się czuć po piętnastu godzinach akcji. Teraz czuję się jak po trzydziestu pięciu. Po chwili uzgodnień ugotowaliśmy herbatę i przez szereg godzin pracowaliśmy nad tym, aby bezpiecznie dostać się do podstawy ściany. Zjazd na nartach był koszmarem. Zjeżdżaliśmy wąskim kanionem z progami i lodospadami. W głębokim łapiącym śniegu, z ciężkimi plecakami i w miękkich wspinaczkowych butach wywracaliśmy się co około pięćdziesięciu metrów. Myślę, że każdy z nas zaliczył po przynajmniej sześćdziesiąt upadków. Dobrze, że obyło się bez strat w ludziach. O siódmej rano byliśmy z powrotem przy samochodzie. Ledwo żyłem.
Tak czy inaczej, nie udało mi się pokonać zimą północnej ściany Wielkiego Tetona. Nadal nie wiem, na ile sława która ją otacza wynika z realnych trudności, a na ile z niechęci Amerykanów do „sztuki cierpienia”. Jest tylko jeden sposób, abym się dowiedział. Muszę się nią wspiąć – olbrzymia praca dla usunięcia tak niewielkiego rozmiaru niepewności.
Powoli się przejaśnia. Widzę Hawlett’s Peak z moją drogą o nazwie Hawlett’s Chimney. Dwa brzuchy pionowego granitu przecięte są nierealną nitką bieli. -Uuu!- Jak Giewont to to nie wygląda. Stromo, oj stromo. – Może mam za mało sprzętu- przemyka mi przez głowę. Podświadomie szukam obrony w technice, chociaż wiem świetnie, że to nie sprzęt, a wola jest decydującym czynnikiem w tej grze. Ubieram się w uprząż, obwieszam sprzętem – lina zostaje w plecaku. Dość dawno nie wspinałem się w ten sposób – uczucia, czy raczej samopoczucie w jakim jestem wchodząc samotnie w trudną, dużą drogę są jedyne w swoim rodzaju. Lęk i obawa są elementami przygotowań i podejścia, gdy tylko zacznie się właściwy spektakl – jest po prostu pustka. Dzieje się to, co się dzieje i nie ma przedtem, ani potem, ani poza. Czuję się bardziej widzem niż aktorem.
Ściana Hawlett’s Peak, wyraźny,widoczny komin, to Hawlett’s Chimney.
Pierwszy lodowo-skalny prożek wybija mnie z rytmu, w który jeszcze nie wpadłem. Wąski kominek przewiesza się znacznie zmuszając do przedziwnych ułożeń ciała, na wyjściu czekany nie trzymają w rozmiękłym śniegolodzie. Jakoś się tam wdrapuję.
Trochę łatwego śniegu i lodu podprowdza mnie pod kolejny próg.
Ma około dwudziestu metrów wysokości, a sopel, który z niego ścieka jest odparzony od skały i szeroki na niewiele ponad pół metra (gruby może na 20 cm). O nie, samobójcą to ja nie jestem- obejdę tę gilotynę po skale. Prawa strona wygląda dorzecznie – są nawet kępki trawy pod czekany, ale większość wspinaczki to będą chwyty skalne. Zdejmuję rękawice i wieszam na uprzęży. Krok po kroku wyszukuję optymalne stopnie dla raków, gołymi rękami czyszczę ze śniegu krawądki, których się łapię. Parę razy używam czekana w trawkach, ale wszystko jest już rozmiękłe i niepewne. Lata giewontowych doświadczeń z tego typu wspinaniem pomagają. Dziwnymi czarami i modlitwą do Matki Boskiej Zielnej pokonuję zatrawione wyjście z progu z czeluścią ziejącą pod stopami. Wkrótce zaczną się główne trudności. Przechodzę kilka nietrudnych prożków i widzę coś, co musi być głównym spiętrzeniem komina.
Wygląda tak trudno, że jeśli nie jest kluczowym pasażem i wyżej czeka mnie coś gorszego, to powinienem sobie strzelić w głowę. Około trzydziestu pionowych metrów czystej grozy. Analizuję moje perspektywy. W górnej części przewieszają się i piętrzą przedziwne śnieżno-lodowe kalafiory. Wyglądają jak zły sen, ale postanawiam się nimi zmartwić, gdy tam dojdę. Nie lubię martwić się na zapas.
Dolna część progu to dwie formacje: w centrum – częściowo wolno stojąca płytka szeroka na jakieś półtora metra i gruba (jak się wkrótce przekonuję) mniej więcej na dwadzieścia centymetrów. Z lewej strony małe zaciątko kusi obietnicą obejścia płytki i skonfrontowania się z kalafiorami. Daję się skusić, ale niestety lód w zaciątku jest bardziej śniegiem i nie ma zamiaru utrzymać mojego ciężaru, a skała jest gładka i mało zachęcająca. Nie to nie. Główny ściek z wolno stojącą płytką to moja jedyna droga. Nie mam się już nad czym zastanawiać, więc ruch po ruchu gramolę się wzwyż. Zima przepracowana w lodzie pomaga, zdobywam wysokość niemal bez stresu i dopiero wolno stojąca część daje mi do myślenia. Cienkie to takie i trochę na dwoje babka. Do ziemi jest już bardzo daleko i perspektywa szybkiego powrotu pod ścianę z kawałem odłamanego lodospadu jakoś mnie nie porywa. Usiłuję wkręcić śrubę lodową, ale lód jest miękki i gruby tylko na mniej więcej dziesięć centymetrów.Niewiele ta śruba jest warta, bałbym się na niej nawet zawisnąć statycznie, a co dopiero spaść. Tak czy inaczej dopinam się do niej długą pętlą i podniesiony na duchu, że zrobiłem dla mojego bezpieczeństwa i rodziny wszystko co możliwe, delikatnie wchodzę na płytkę. Po paru ruchach sięgam w dół i delikatnie wykręcam śrubę. Trochę tu straszno, ale pocieszam się myślą, że nie takie rzeczy się w końcu robiło.
Prawą stopę mam na lodzie, lewą na wygodnym skalnym stopniu. To wypoczynkowe miejsce przed górną sekcją. Takich formacji jak te nad moją głową to jeszcze nie widziałem. Bule śniegolodu wystają w przestrzeń na około pół metra. Gdyby takie przewieszki były czysto lodowe, nie byłoby problemu, ale tutaj w niektórych miejscach czekany będą trzymać, a w innych nie. Oprócz tego solidność połączenia całej tej menażerii ze ścianą budzi poważne wątpliwości. Stoję tak przez chwilę myśląc o różnych rzeczach, po czym powtarzam manewr ze śrubą. Tym razem jest chyba lepsza – nie weszła głęboko, ale lód jest twardszy. Najbliższe trzy metry (w trakcie których wykręcam śrubę) zatrudniają całą moją wyobraźnię i umiejętności. Pokonuję kolejne śnieżno-lodowe brzuchy starając się równo rozłożyć mój ciężar na wszystkie punkty podparcia- bardzo bym nie chciał, aby któryś z nich się oberwał. Gdy wreszcie dostaję się do wciąż stromego, ale zdrowego lodu wiem, że znowu się udało.
Na zdjęciu główne spiętrzenie komina, widziane w dużym skrócie.
Na górze progu w kominie zaklinowany jest kamień, przechodzę pod nim i odchylam się wstecz. Stopy uzbrojone w raki mam na lodzie w dnie komina, a pośladki opierają się o kamień. Stoję tak przez chwilę pozwalając opaść adrenalinowej mgle. Ruszam w górę łatwym śniegiem i opracowuję w myśli plan pokonania kolejnego progu, który pojawia się w moim polu widzenia. Jestem tak przekonany, że zrobiłem już wszystko, co trudne, że ledwo na niego patrzę. W miarę zbliżania się do niego opadają mnie wątpliwości – to nie będzie czysta formalność. Lód w kominie przewiesza się potężnie, jedyny ratunek to ucieczka w prawo na płytkę skalną wylaną cienkim lodem. Wyjście z płyty to wolno stojący sopel o średnicy około trzydziestu centymetrów. Ścieka z krawędzi skalnej przewieszki i zaraz potem robi się łatwo. Wciąż myślę, że najtrudniejsze już za mną i bez wahania zaczynam się wspinać. Podejście pod lodową przewieszkę jest trudne, wyjście na cienką polewę jeszcze trudniejsze. -Chyba przesadzam- przechodzi mi przez głowę. Ustawiam się wygodnie, co w tym przypadku oznacza nieomal szpagat pomiędzy niewielkimi lodowymi stopieńkami i osadzam śrubę. Tym razem jest zupełnie dobra- lód w tej okolicy ogólnie jest lepszy niż w dolnych partiach drogi. Wchodzę na płytkę i trawersuję nią w zupełnej ekspozycji. Lód jest za cienki, aby wbijać czekany – zahaczam ostrza o górną troszkę odstającą od skały krawędź lodu. Dochodzę do podstawy sopla, obwiązuję go pętlą i powtarzam mój trawers, aby wykręcić śrubę na jego drugim końcu.
Dwa tygodnie później. Siedzę spisując te słowa w domu moich przyjaciół w Boulder. Dwuletnia Nina zgłębia z mamą tajniki abecadła. Uderza mnie kontrast tego, o czym piszę, z tym, co mnie otacza. Przerywam pisanie i rozmyślam przez chwilę nad tym co robię i czego nie robię, nad tym jak żyję i co z tego wszystkiego wynika. Myśleniem męczę się szybko, ale zanim ból głowy zmusza mnie, abym z powrotem zajął się pisaniem, dochodzę do tego samego poczucia co zawsze. Dobrze jest żyć i cieszę się, że mogę z tego korzystać. Wczoraj przeszedłem bez asekuracji Pear Butress – jedną z najsłynniejszych dróg skalnych w rejonie Estes Park. Trudności na polskie VI/VI+. To dla takich dni wymyślono powiedzenie – Good day to be alive. Tak mawiają moi amerykańscy przyjaciele. Dobry dzień, aby być żywym – Tej maksymy nie musieli powtarzać mi dwa razy.
Marcin Kacperek na Pear Butress – tym razem z liną.
Sopel ma około dwóch metrów wysokości i bardzo nie chcę nim wchodzić- jest wiele za szczupły jak na moje upodobania. Zakładam stanowisko i dopinam się do niego. Wracam skośnie poprzez wolno stojący sopel do głównego cieku. Jestem teraz na takiej wysokości, że wbijam czekany już nad przewieszeniem. Szereg atletycznych ruchów w trakcie których przedłużam moje połączenie ze stanowiskiem dostarcza mnie w łatwy teren. Po raz pierwszy wyjmuję linę i zjeżdżam aby odzyskać stanowisko. Wracam na górę i nieomal biegnę przez pozostałe do końca drogi śniegi i niewielkie skalne prożki. Gdy wreszcie wchodzę na górę mija godzina i czterdzieści minut odkąd zacząłem się wspinać. Średnie czasy przejść Hawlett’s Chimney to siedem do dziewięciu godzin. Schodzę nieznanym mi zboczem wypatrując właściwej drogi. Gdzieś tu musi być stanowisko zjazdowe. Dwa zjazdy dostarczą mnie do w miarę bezpiecznego terenu. Znajduję stanowisko i zjeżdżam raz, po czym chowam linę i schodzę trasą drugiego zjazdu. Tak jest szybciej.
Zbiegam w dół polami śnieżnymi, potem lasem do szlaku. Jest dziewiąta rano, chmury się rozeszły. Świeci słońce i śpiewają ptaki. Spotykam parę starszych ludzi idących w górę. Uśmiechają się. – Piękny dzień, nieprawdaż? – O, tak. Świetny dzień, aby być żywym – odpowiadam.
Marcin Kacperek