Od pewnego czasu narastał we mnie opór przed napisaniem kolejnego wspinaczkowego tekstu dla „Tygodnika Podhalańskiego”, opór nie wynikający z niechęci do istoty Tygodnika jako takiego, ani nie z niechęci do jego czytelników w żadnym absolutnie razie, ani też nie z negatywnych uczuć pod adresem jego redaktora naczelnego, jak też nie, o czym wspominam dla porządku właściwie tylko, z jakichkolwiek zaszłości tyczących się moich z Tygodnikiem i jego składem redakcyjnym relacji. Moja współpraca z naszym lokalnym medium zawsze dostarczała mi tylko pozytywnych doświadczeń i gdyby o cokolwiek, co się z ta współpracą wiąże chodziło, to niemożliwa byłaby jakakolwiek niechęć, cień niechęci nawet, wręcz całkiem przeciwnie, gdyby o tą współpracę chodziło, spodziewałbym się chęci jak najbardziej nakłaniającej mnie do napisania kolejnego tekstu dla TP. Nie brak materiału również powstrzymuje mnie dzisiaj przed kontynuowaniem mojej, jak wspomniałem udanej, współpracy z Tygodnikiem w formie, w jakiej działo się to do tej pory, gdyż materiału jest pod dostatkiem, moja górska działalność jak zwykle toczy się w zmiennym tempie i od czasu do czasu pozwala mi zrobić coś, co można by ewentualnie opisać. Moja wspomniana na początku niechęć, to niechęć do napisania kolejnego takiego samego tekstu, gdyż jako ze wspinanie jest jedno i przeżywam go w jednaki sposób, to gdy odtwarzam w myśli przebieg jakiegoś przejścia, moje odczucia i stan w jakim się znajdowałem siłą rzeczy znajduje te same określenia. Drogi różnią się sceneria, charakterem i legendą, która często jest ich głównym atrybutem, ale to chyba nie dosyć.
Jeżeli ogarniają mnie wątpliwości dotyczące celowości opisywania kolejnej brawurowej, lub pozbawionej brawury, ale za to znaczącej, lub nieznaczącej i umiarkowanie brawurowej ale znajdującej się w egzotycznej okolicy akcji wspinaczkowej, to tym bardziej powstrzymuje mnie myśl o ewentualnych czytelnikach takiego opisu. Bycie autorem jest o wiele bardziej emocjonujące niż bycie czytelnikiem i jeśli staję przed perspektywą bycia odrobinę choćby znudzonym autorem, to muszę liczyć się z poważną szansa, ze postawię moich czytelników przed rzeczywistością bycia znudzonymi czytelnikami, co jest ewentualnością szalenie niewygodną z wielu względów, z których moja dotychczas dostarczająca mi pozytywnych wrażeń współpraca z Tygodnikiem jest jednym, ale nie jedynym i to nie tylko dlatego, ze rzeczy rzadko maja jeden i wyłączny powód, ale także dlatego, że te inne powody istnieją w sposób, który pozwala mi je nazwać i nie będę ich nazywał tylko dlatego, ze bardziej chce zakończyć tą dywagację niż ja kontynuować.
Nie wydaje mi się, ze nie napiszę już nic o wspinaniu, wydaje mi się że oczywiście napiszę, bo wspinanie jest częścią mojego życia i będzie nią, przynajmniej na razie tak myślę, bo skąd tak naprawdę można wiedzieć co się wydarzy. Na pewno napiszę cos o wspinaniu jeszcze nie raz, chyba żeby życie potoczyło się zupełnie inaczej niż się spodziewam, bo przecież nigdy nie wiemy jak się potoczy, i dlatego wspominanie o możliwościach odmiennych niż oczekiwane nigdy nie jest pozbawione sensu i dlatego o nich wspominam.
Oprócz wszystkiego co wypisałem powyżej, moim powodem dla napisania tekstu różnego od poprzednich jest odmienność moich doświadczeń w ostatnim czasie, używam tu wieloznacznego określenia, bo to, co nazywamy ostatnim czasem, zależy od tego o czym mówimy i o co nam chodzi, i z tego względu wyjaśnię, ze ostatni czas, o którym tu mowię, to minione dwa lata, choć nie w całości, a z pewnymi przerwami i co za tym idzie nie w pełnym znaczeniu określenia dwa lata, a raczej w znaczeniu dwa lata z pewnymi przerwami, co można by w skrócie zapisać jako dwa lata nieciągłe i przy tym określeniu tu pozostaniemy nie rozważając w żaden dalszy sposób jego ewentualnych niedoskonałości.
Podczas tego okresu, który pozwoliłem sobie określić w sposób tak niedoskonały, moje życie upływało w znacznym stopniu poza Polską, i nie zacznę tu nawet wyjaśniać co w tym wypadku należy rozumieć przez znaczny stopień, a jakie zrozumienie tego określenia sprowadzi czytelnika z toru na którym chciałbym go utrzymać, gdyż w pewnym stopniu upływa ono również w Polsce.
Całość tej sytuacji przynosi pewną specyficzną perspektywę i wyczuwalne wyizolowanie ze światów w których przebywam, co sprowadziło na mnie pewną pamięć i przywiodła do mnie wydarzenia i rozmowy sprzed lat. Przypominają mi się nawet pewne spojrzenia, chociaż materia spojrzeń jest niezwykle trudna i umyka często obserwacji, a tym bardziej pamięci, także z umiarkowanym zaufaniem odnoszę się do spojrzeń, które sobie przypominam.
Wspominam na przykład dzień, w którym byliśmy pod Zawratem Kasprowym z Maćkiem Rysulą i Wojtkiem Mateją, z których pierwszy jest dzisiaj ku mojemu wielkiemu smutkowi świętej pamięci, a drugi zawodowym ratownikiem TOPR, co mnie w żaden sposób nie zasmuca i czasami się spotykamy, ale nie chodzimy już razem pod Zawrat Kasprowy, co nie znaczy ze nie pójdziemy tam razem już nigdy, bo przecież różne rzeczy się mogą wydarzyć i tak naprawdę nie ma żadnych powodów żebyśmy razem nie poszli gdziekolwiek zapragniemy, tak jak wtedy właśnie poszliśmy wszyscy w trójkę pod Zawrat Kasprowy mając po siedemnaście lat i bardzo chcąc zrobić nowa drogę.
W ten pogodny, letni dzień chcieliśmy jako pierwsi ludzie na świecie przejść pewną rysę tuż koło drogi zwanej „Ani w zbroi nie załoi”, i chce tu zwrócić uwagę jak przedziwna i magiczna jest możliwość bycia pierwszym człowiekiem w jakimś miejscu w bezpośredniej bliskości Zakopanego, które czasem wydaje się być ostatnim miejscem w którego bezpośredniej bliskości chciałby się znaleźć jakikolwiek człowiek na świecie. Nasza rysa do dzisiaj nie ma przejścia i w dalszym ciągu oferuje możliwość znalezienia się jako pierwszy człowiek na świecie w pewnym miejscu w bezpośrednim sąsiedztwie Zakopanego. Jedyna różnica między dniem obecnym, a tamtym pogodnym, letnim dniem jest to, że udało mi się wtedy pokonać około ośmiu metrów rysy i co za tym idzie, jedynie to, co jest powyżej zachowało swój pierwotny magiczny potencjał, który pozostać nienaruszony tylko dzięki temu, ze po przejściu odcinka który przeszedłem, zrobiło mi się za trudno, za stromo i za niedobrze, nie w sensie niedomagania żołądkowego, a raczej w sensie ogólnej dobroci życia zrobiło mi się zbyt niedobrze. Moi towarzysze nie mieli ochoty atakować tego miejsca, a ja nie mógłbym w ogóle nic zaatakować, wiec przenieśliśmy się pod inna drogę o wdzięcznej nazwie „Trele Morele” wierząc, ze jej trudności uzdrowią nasz animusz, jako że miała nie być trudna i Maciek zaatakował pierwszy wyciąg i tym samym udzielił mi jednej z lekcji, które pobrałem w temacie wspominania o możliwościach innych niż oczekiwane, gdyż w tym przypadku zaatakowanie oznaczało wejście kilka metrów nad ziemie, włożenie głowy głęboko w kominek pod przewieszka i pozostanie tam przez pewien czas. Wiele razy widziałem i wiele, jeśli nie więcej razy sam wykonałem tego typu niewypał, kiedy droga lub fragment drogi, który nie powinien sprawić żadnych kłopotów okazuje się być absolutnie poza zasięgiem i niemożliwy do przejścia, i długo trwało w mojej wspinaczkowej karierze zanim zrozumiałem, ze niczego nigdy nie można lekceważyć, ze trzeba zawsze być gotowym, aby dać z siebie wszystko i narazić się na szwank, i że dopiero taka gotowość daje spokój ducha niezbędny dla dorastania do naszych możliwości.
Maciek wrócił na ziemie z poczuciem wykonania wspinaczkowej normy dnia, które to poczucie było mocno ugruntowane we mnie, a niewiele było trzeba aby wzbudzić je w Wojtku, który wspierał nas duchem podczas naszych wysiłków i mógł obserwować jak nasz zapał i gotowość topniały w starciu z tym z czym się ścieraliśmy. Zarzuciliśmy myśl o dalszym wspinaniu w ten pogodny letni dzień i leżeliśmy na trawie opowiadając sobie różne rzeczy, a może milcząc, gdyż muszę przyznać, że tego nie jestem pewny i nie pamiętam cóż za rozmowy mogliśmy wtedy toczyć, więc najlepiej będzie uznać, ze leżeliśmy milcząc lub też rozmawialiśmy o czymś czego nie pamiętam i co w związku z tym nie będzie istotne w mojej opowieści jakkolwiek ważne mogłoby być, gdybym to pamiętał, a rozmowa dotyczyłaby rzeczy ważkich lub ciekawych, co z punktu widzenia opowieści nieomal na jedno wychodzi, mimo że znaczy co innego.
Tak to leżeliśmy sobie na trawie, od prawej Maciek, Wojtek i ja najbardziej już z lewej, a w trawie jak to pod Zawratem Kasprowym była znaczna ilość kamieni, które mogą uwierać i cisnąć kogoś, kto na nich leży, o ile tak akurat się wydarzy i w pewnym momencie musiałem jeden z tych kamieni podnieść, czego sobie nie przypominam, ale pamiętam świetnie jak zupełnie bezmyślnie i zabawowo podrzucałem i obracałem w dłoni odłamek skały o wielkości mniej więcej połowy cegły.
Bezcelowość i zabawowość tego podrzucania trwała chwile, której długości nie jestem w stanie oszacować w żaden sposób, po czym zakończyła się gwałtownie moją propozycją złożona Wojtkowi z całą młodzieńczą bezpośredniością, z której niewiele mi dziś pozostało i z całym błogosławieństwem niedociekania sensu moich własnych działań, którego to błogosławieństwa wciąż w pewnym stopniu doświadczam.
– Wojtek, ty się nie ruszaj, a ja ci ten kamień przerzucę tuż nad twarzą, takim łagodnym łukiem, bardzo blisko, ale na pewno cię nie uderzę. – Wojtek zaprotestował z całym młodzieńczym zaangażowaniem, co nie było niczym niespodziewanym i kiedy myślę o tym w tej chwili, to jestem przekonany, ze z tym się liczyłem deklarując mój zamiar, i moja deklaracja w takim wypadku musiała być rodzajem intelektualnej prowokacji i może próbą rozpętania pewnej dyskusji, o ile milczeliśmy, czy tez próbą zmiany tematu, o ile rozmawialiśmy o czymkolwiek, czego w tej chwili nie jestem w stanie pamiętać.
Bardzo niespodziewanie i nieprzewidywalnie, nieomal z całą młodzieńczą nieprzewidywalnością jaka była jego udziałem, Maciek stanął po mojej stronie.
-To jest świetny pomysł – powiedział zaskakując, o ile sobie przypominam, nawet mnie, autora tego pomysłu, który dopiero dziś, z perspektywy lat jestem skłonny uznać za wyśmienity, a wtedy uważałem go za jeden z codziennych pomysłów, z których składać się musi ludzkie życie – to jest naprawdę świetny pomysł, bo jak ty rzucisz ten kamień, to ja zrobię mu zdjęcie i to będzie zdjęcie o takim wyrazie dramatycznym, że będzie doskonałym zdjęciem i dlatego zaraz to zrobimy, tylko ustawię aparat – entuzjazmował się z całym entuzjazmem jego fotograficznej pasji. – Wojtek, ty się nie denerwuj, Kacperek wie co robi i tylko się nie denerwuj. Wojtek denerwował się mimo wszystko i chwile zeszło zanim ustąpił, choć nie całkowicie, gdyż po pierwsze pod pewnymi warunkami, a po drugie to wcale nie był przekonany o świetności pomysłu i tylko jakieś przedziwne czynniki, które wydają mi się mieć coś wspólnego z dynamiką grup i relacji w grupach skłoniły go do pozostania na miejscu. Warunkiem, który postawił mimo wszystkich czynników, które skłaniały go do pozostania na miejscu, było żądanie abym zmienił mój kamień na mniejszy, z pozoru zasadne, a w rzeczywistości będące chyba brakiem poszanowania dla wspominanej tu już zasady, ze nigdy nie wiemy jakie działania przyniosą jaki efekt, i musimy liczyć się z ewentualnościami innymi niż spodziewane, ale jako ze mieliśmy tylko po siedemnaście lat, to trudno by oczekiwać, że będziemy zdolni do zrozumienia zasad rządzących światem.
Kamień o rozmiarze kurzego jajka zastąpił w mojej dłoni swojego większego poprzednika i miałem krótką chwilę na oswojenie się z jego wagą. Napięcie rosło i tą krótką chwilę zawdzięczałem jedynie temu, że Maciek musiał zająć pozycję, a zajmowanie przez niego pozycji było zawsze poważnym przedsięwzięciem, wykluczającym nieomal możliwość zrobienia zdjęcia akcji między innymi ze względu na to, ze Maciek posługiwał się aparatem Zenit wymagającym manualnego ustawienia czasu naświetlania i otwarcia przesłony, co w połączeniu z perfekcjonizmem Macieja tworzyło pewną unikalną jakość, fascynującą dla obserwatorów, ale czasochłonną.
Gdy wszystko było przygotowane, kamień zatoczył płaski łuk i zetknął się z twarzą Wojtka w okolicy lewej kości policzkowej, co musze wyjaśnić szerzej, żeby nie pozwolić sobie na bycie nieprecyzyjnym w tak istotnym momencie, chcę potwierdzić i wyraźnie przyznać, że to ja rzuciłem ten kamień i zatoczenie przez niego łuku zakończonego na twarzy Wojtka było w całości efektem mojego działania, z drugiej strony jednak absolutnie nie mógłbym zgodzić się z twierdzeniem, że rzuciłem kamieniem w kolegę, całą istotą rzutu, jakże boleśnie nieudaną było rzucenie kamieniem nie w kolegę, a tuż obok, i to że zamiar się nie powiódł, mogło być po części winą zmiany kamienia na lżejszy, co spowodowało ze rzuciłem go lżej, a nawet zbyt lekko, a po części wynikiem czegokolwiek innego, czegoś, co nie mogło być przewidziane, ani czego nie można było uniknąć. Nie mogę stwierdzić z cala pewnością jak nieuniknione i nieprzewidywalne były te czynniki, to znaczy nie wiem i jest to skutek moich ludzkich ograniczeń, czy na pewno niemożliwe było przewidzenie i zapobiegniecie powodom, które doprowadziły do takiego, a nie innego efektu mojego rzutu, ale jako że efekt mojego rzutu był jaki był i stało się to wbrew moim zamiarom i usiłowaniom możemy chyba uznać, ze w danej sytuacji nie można było zapobiec temu co się wydarzyło i sąd ten będzie opierał się na założeniu, że skoro nie chciałem uderzyć Wojtka i mimo tego go uderzyłem, to nie można było zrobić nic co zmieniło by to niepowodzenie, gdyż gdyby było można zrobić coś takiego, z pewnością bym to zrobił, bo przecież robiłem wszystko, aby go nie uderzyć.
Wojtek rozumiał to świetnie, bo nie zdenerwował się bardziej niż ktoś rozumiejący całą złożoność sytuacji opisanej powyżej i tylko trochę ponarzekał zdradzając nam wątpliwości, które miał co do rzucania kamieniami w bezpośredniej bliskości jego twarzy i tu przyznaliśmy mu całkowitą racje, bo w końcu był męczennikiem sprawy i to bardziej naszej, niż jego, wiec nie wypadało mu się sprzeciwiać.
Maciek zrobił zdjęcie, do tej pory istniejące w jego archiwach, i ledwo zauważył, ze nie wszystko poszło zgodnie z planem, bo gdy zwalniał migawkę kamień był wciąż około piętnastu centymetrów od kości policzkowej Wojtka, a wszystko co działo się potem było dla niego przyćmione oczekiwaniem, jak też to zdjęcie wyjdzie i jak też ujawni się jego dramatyczny wyraz.
Wkrótce po wszystkim co tu opisałem, cala nasza trójka pomknęła zgodnie do domu, zanurzając się z powrotem w oczywistą i codzienną dla nas wtedy rzeczywistość klasówek, powtórek i zmagania się z nimi. Cała nasza wycieczka zniknęła dla nas jakby się nigdy nie wydarzyła, i takie podejście było cudownym atrybutem młodości, wiedzącej ze będą się wciąż wydarzać nowe rzeczy istniejące tylko w momencie ich stawania się i tak naprawdę nie ma nic poza teraźniejszością.
Nie jest to historia z istotnym zakończeniem, ale takich jest więcej i to nie zakończenie pewnej historii chciałem przedstawić, a historię w której istotne jest trwanie i wszystko co jej nie dotyczy, a dzieje się w jej pobliżu, bo wierzę, ze zakończenia są albo nieważne albo ich w ogóle nie ma i nic się nie zaczyna, ani nie kończy, jako ze dowolny punkt każdej historii mógłby być początkiem albo końcem innej, tak jak ten właśnie jest końcem naszej. Koniec.
Marcin Kacperek, tekst opublikowany w „Tygodniku Podhalańskim” około roku 2000.