Historia alpinizmu w ogólności, a i moja osobista w szczególności obfitują w epizody nieefektowne, przedsięwzięcia nieudane i próby niepodjęte. Te ostatnie nie całkowicie należą do historii jako rzeczy, które się nie wydarzyły, ale przynajmniej część z nich nie wydarzyła się mimo ich realnego planowania, co z powrotem umieszcza je w dziedzinie historii.
Udział w wyprawie na Kongur Shan był dla mnie melanżem epizodów nieefektownych wspinaczkowo i efektownych krajobrazowo. Był przedsięwzięciem udanym z wielu licznych względów, a nieudanym z punktu widzenia ostatecznego celu, to jest wejścia na szczyt.
Nie był próbą niepodjętą.
Kongur Shan leży w południowo zachodnim rogu Chin i ma wysokość 7719 metrów. Jest najwyższym szczytem Pamiru. Przez lata pisano w polskich encyklopediach, że najwyższą górą Pamiru jest o ponad dwieście metrów niższy Pik Kommunizma. Świat się zmienia.
Nasza trasa pod górę wyglądała następująco; samolotem z Warszawy do Londynu, z Londynu do Islamabadu (Pakistan) i z Islamabadu samochodami i autobusami przez Gilgit i Sost do Kaszgaru w Chinach. Z Kaszgaru samochodem do maleńkiej osady Gez Karakul i z Gez z karawaną wielbłądów do miejsca naszej bazy. Przy sprawnym przebiegu taka podróż powinna zająć około ośmiu dni. Nam zajęła osiemnaście.
Powód był prozaioczny i nieoryginalny. Dziesiątki wypraw w różne rejony Azji tracą najpierw bagaże, a później czas i nerwy usiłując odzyskać te pierwsze. Różnice pomiędzy poszczególnymi przypadkami są niewielkie i z reguły sprowadzają się do technicznych detali dotyczących ilości straconych dóbr i czasu ich ewentualnego odzyskania. Wiedzieliśmy o tym oczywiście i dlatego wylecieliśmy z kraju dopiero po uzyskaniu pewności, że nasze pakunki oczekują nas w Islamabadzie.
Oczekiwały, tyle, że nie wszystkie. Połowa rozproszyła się po otchłannych trzewiach połowy lotnisk świata. Kontakty z przewoźnikiem wprowadzały w rzeczywistość Franza Kafki. Nikt nic nie wiedział. Nie było to dziwne, zważywszy, że kontaktowaliśmy się z Warszawą i Islamabadem, a nasze cargo z jednego miejsca na pewno wyleciało, a w drugie na pewno nie dotarło. Przez czternaście dni nasz bagaż znajdował się po kawałku, bez żadnej pewności, kiedy ten proces się zakończy.
Dwutygodniowe oczekiwanie we wściekle upalnym Islamabadzie było ciężką próbą. Jej powagę pogłębiał fakt, że w Islamskiej Republice Pakistanu obowiązuje całkowita prohibicja i niemożliwe jest spędzanie ciężkich chwil zgodnie z tradycją narodową. Wszystkim wiadomo, że w sytuacja niezmiernie wyczerpujących fizycznie lub psychicznie z ludzi opadają pozy i maski. Nasze dwa tygodnie były tego typu testem. Po ich upływie znaliśmy na wylot swoje mocne i słabe strony.
W wyprawie udział wzięli: Krzysztof Treter jako kierownik, Piotr i Kuba Alchimowiczowie jako lekarz i syn lekarza, Wiesław Madejczyk, Marcin Pius, Tomasz Madejczyk i niżej podpisany, czyli ja, jako wspinacze. Całe to towarzystwo filmował Michał Kochańczyk jako ekipa filmowa.
Praktycznie nie znałem nikogo z moich towarzyszy, Dawno temu zetknąłem się z Tomkiem Sowińskim na obozie w Tatrach Słowackich.
Kongur był do tej pory zdobyty tylko dwukrotnie, w 1981 roku przez Anglików od południa i w 1992 przez japońską wyprawę działającą od północy. My mieliśmy nadzieję na zrobienie nowej drogi od północy, ale ze względu na dzikość rejonu w zasadzie nie dysponowaliśmy dobrymi zdjęciami ściany. Kiedy doszliśmy pod ścianę i zobaczyliśmy ją po raz pierwszy, odrobinę straciliśmy rezon. Droga japońska wiodła granią wrastającą w północną ścianę, i była niewiarygodnie długa. Miała prawie dziewięć kilometrów długości przy czterech kilometrach różnicy wzniesień. Właściwa ściana północna była szalenie niebezpieczna, obłamujące się bariery seraków miały pod ostrzałem w zasadzie całą ścianę. Nie było tam możliwości poprowadzenia względnie bezpiecznej drogi przy takich jak nasze założeniach taktycznych.
Nasze założenia taktyczne były dość niejasne. Było nas zbyt dużo, aby myśleć o działaniu w stylu alpejskim, to znaczy bez zakładania obozów i lin poręczowych. Nasza okolica nie dawała również szans, aby w miarę szybko zyskać aklimatyzację, co jest niezbędne dla tego typu działań.
Było nas zbyt mało, aby skolonizować górę o takich rozmiarach w klasycznym stylu ekspedycyjnym, czyli ubezpieczyć stałymi linami wszystkie trudne miejsca, założyć i zaopatrzyć szereg obozów, które staną się logistycznym zapleczem poruszania się w stronę szczytu. Musieliśmy wypracować własny system, ale zostawialiśmy to do momentu w którym zobaczymy górę i naszą drogę.
Drugiego dnia po założeniu bazy poszliśmy na rekonesans. Wszystko wskazywało na to, że będziemy wspinać się drogą japońską, ale po pierwsze nie byliśmy pewni, jaki dokładnie jest jej przebieg, a po drugie mieliśmy nadzieję, że znajdziemy jakiś skrót, bo perspektywa pokonywania takich odległości nie budziła w nas entuzjazmu.
Tomek z Marcinem poszli spenetrować przypuszczalny start drogi japońskiej, a Krzyś, Wiesiek i ja pod północną ścianę. Trawersowaliśmy strome piargi wzdłuż podstawy japońskiej grani szukając możliwości wejścia na nią w pobliżu północnej ściany, co pozwoliłoby na znaczne zmniejszenie odległości, którą musieliśmy pokonać. Nieomal w rogu, w którym japońska grań wrasta w ścianę, zobaczyliśmy filar, który zdawał się dawać możliwość dostania się na grań. Aby naprawdę go zobaczyć trzeba było przekroczyć kuluar, nad którym zwieszała się niebezpieczna bariera seraków. Staliśmy w bezpiecznym miejscu na brzegu kuluaru i patrzyliśmy na trawers do wąskiej grządki w jego środku. Znalazłszy się na niej bylibyśmy chronieni przed wszystkim oprócz największych obrywów, ale dojście tam mogło w każdej chwili zostać wymiecione do czysta. -Idziemy?- zapytałem. Krzyś spojrzał w górę i powiedział – W zasadzie jak na ciebie spadnie serak, to nie boli. – Wiesiek uśmiechnął się powątpiewająco, a ja pomyślałem, że znajdę z naszym liderem wspólny język. Poszliśmy z Krzysiem zajrzeć do kuluaru.
Podczas swojego wyjścia Marcin i Tomek natrafili na ślady Japończyków – strzępy pętli, resztki sprzętu itp. Po naradzie w bazie postanowiliśmy wspinać się droga japońską. Następnego dnia Marcin i Tomek wsparci przez Wieśka poszli założyć bazę wysuniętą. Stanęła ona na wysokości 4650 metrów, a od bazy dzieliło ją żmudne podejście po piargach, 150 metrów wspinaczki bardzo kruchymi skałami i odcinek wędrówki ostrzem grani. Tej nocy spadł śnieg i od tej pory opady z przejaśnieniami towarzyszyły nam praktycznie cały czas. Koło południa przejaśniło się na tyle, że chłopcy wyszli troszkę w górę, trawersując niebezpieczne pola śnieżne poniżej skalnych turni stanowiących ostrze japońskiej grani na znacznej części jej długości. Gdy zawracali widoczność była praktycznie zerowa, tak że na temat tego, dokąd właściwie doszli i co jest dalej mogliśmy tylko spekulować.
Następnego dnia chłopcy wrócili na dół, a my z Krzysiem wyruszyliśmy do góry. Tego samego dnia do bazy wysuniętej doszli też Michał i Kuba, niosąc jedzenie i sprzęt, które miały być używane wyżej. Kolejny ranek wstał w miarę pogodny i nasz wymarsz w górę z bazy wysuniętej mógł odbyć się bez przeszkód. W miarę jak szliśmy przybywało wokół nas chmur, a wkrótce zaczął padać deszcz. Dotarliśmy do miejsca z którego zawrócił drugi zespół, zaznaczonego lina wiszącą przez stromy odcinek i wyszliśmy na ostrze grani. Widoczność była fatalna, ale to co przed nami majaczyło wyglądało jak zły sen. Grań stawała dęba potrzaskanymi płetwami skały i z miejsca, w którym wyszliśmy na ostrze, trzeba było znacznie się obniżyć i wykonać kolejny potężny trawers stromą śnieżną galerią.
Z jej końca należało znowu wspiąć się na ostrze. Odległości były trudne do oszacowania, bo mgły rozdzierały się tylko chwilowo i trudno było ogarnąć wszystko naraz. Zostaliśmy w tym miejscu na noc.
Później zyskało ono nazwę bazy bardzo wysuniętej, ponieważ uznaliśmy, że jest zbyt blisko by nazywać się obozem pierwszym. Przez noc sypało, ranek nie przyniósł żadnej zmiany. Nic nie było widać i zeszliśmy całkiem do bazy. Wierzyliśmy, że pogoda wróci do słonecznej normy z czasu karawany i pierwszych dwóch dni naszego pobytu.
Trzydniowy pobyt w górze Wieśka, Tomka i Marcina nie przyniósł zmiany klimatu. Uwięzieni w namiotach przez większość tego czasu zdołali wyjść trochę poza bazę bardzo wysuniętą i opowiadali nieprzyjemne rzeczy o zejściu i następującym po nim trawersie, którego kawałek udało im się pokonać.
Doszliśmy z Krzysiem do bazy bardzo wysuniętej o piątej po południu, w strugach padającego deszczu, ale przy względnie dobrej widoczności. Trawersy, które poprzednio wydawały się takie długie, tym razem dały się oszacować. Trzeba było obniżyć się o około stu, a następnie trawersować falującą galerią przez około pięciuset metrów. Jedynym, ale niebagatelnym problemem było to, iż środkowa część galerii nosiła wyraźne ślady bombardowania lawinami kamiennymi. Na szerokości około stu pięćdziesięciu metrów śnieg był zupełnie brązowy, zryty kamieniami w żleby i kratery, a wszystkie zagłębienia wypełnione były drobnym żwirkiem. Nie wyglądało to jak miejsce, w którym chciałbym być.
Deszcz padał przez całą noc, co było dość dziwne, zważywszy na fakt, iż znajdowaliśmy się na wysokości pięciu tysięcy metrów. Spływająca woda podmywała seraki, wytapiała ze śniegu kolejne głazy i cała okolica grzmiała lawinami. Obawialiśmy się o solidność turni, na której stał nasz namiocik, ponieważ wiszące w namiocie rzeczy specyficznym podskakiwaniem sugerowały, że drży. Było to bardzo eksponowane miejsce. Wyszedłem się załatwić, a przy okazji zerknąłem na naszą turniczkę. Na pewno nie dawała podstaw do nierozumnego optymizmu. Lity blok o wielkości ciężarówki, na którym spaliśmy, wychylał się poważnie nad trzystumetrową czeluść, a stał na luźnych kamieniach i błocie, które wyraźnie się spod niego wysypywały. Oj, niedobrze.
Z godnością zignorowaliśmy huk lawin, drżenie namiociku i ciągły opad. Spało się świetnie.
Rano wciąż padało, więc nie musieliśmy stresować się podejmowaniem żadnych decyzji. Popijając kompociki z liofilizowanych owoców, doczekaliśmy chwili, kiedy błysnęło słońce i zmusiło nas do stawienia czoła trawersowi-mordercy. Najpierw wysuszyliśmy śpiwory i ubrania mokre jeszcze od wczoraj. Jeśli to tylko chwilowe przejaśnienie, nie było co pakować się w kłopoty z nadmiernym pośpiechem. Po dwóch godzinach nie wydawało się to chwilowym przejaśnieniem. Rzeczy były suche, a na nasz trawers kamienie spadały tylko od czasu do czasu. W ciągu dwóch godzin ze trzy porcje bloków.
Podjęliśmy nieśmiałą wymianę zdań na temat pójścia dalej. Chyba obydwaj byliśmy gotowi wyruszyć, ale nikt nie mówił tego głośno, żeby nie wyjść na samobójcę, albo – nie daj Boże – na nierozważnego. Efekt był do przewidzenia – po chwili niby-rozważań wyruszyliśmy i po pięciu godzinach mieliśmy za sobą wszystkie niebezpieczeństwa na ten dzień.
Obóz pierwszy, który założyliśmy na grani śnieżnej, stanął na wysokości pięciu tysięcy trzystu metrów. Wciąż nisko, chociaż żeby tam dotrzeć trzeba było pokonać potężną odległość w poziomie. Większość z dotychczas przebytej trasy biegła nieomal poziomymi trawersami i wzniesienie się o każde sto metrów okupione było wieloma setkami metrów wspinania. Na domiar złego trawersy były strome i niebezpieczne. Wspinanie się nimi bez asekuracji, z ciężkimi plecakami było żmudne i wytężające. Wspinanie się z asekuracją nie wchodziło w grę jako jeszcze bardziej żmudne i czasochłonne, a co za tym idzie, mniej bezpieczne. Asekurowaliśmy się z Krzysiem tylko dwukrotnie – kiedy po raz pierwszy robiliśmy trawers-mordercę i drugi raz, kiedy schodziliśmy ten odcinek przy fatalnym zagrożeniu lawinowym.
Przy wciąż padającym deszczu zeszliśmy do bazy odpocząć. Zespół Wieśka miał wyjść następnego dnia, ale pogoda nie dała nawet wychylić nosa z namiotu. Lało jak w Zakopanem. Dwa dni później pokazało się słońce i chłopcy pełni entuzjazmu wyruszyli do góry. Tym razem towarzyszył im Michał, który do filmu o wyprawie potrzebował pewnej ilości materiału ze wspinania. Świstaków i odwiedzających naszą bazę Kirgizów miał już pod dostatkiem.
Kirgizi odwiedzali nas regularnie. Pierwszą rzeczą, która zwracała uwagę były ich ubiory, dalekie niestety od uroku i autentyzmu właściwego rzeczom nie produkowanym przemysłowo. Był to przedziwny zlepek stylów, dyktowany bez wątpienia dostępnością pewnych produktów. W krajobrazie odzieżowym dominowały chińskie tenisówki, marynarki i tandetne kapelusiki pomieszane z rzadka z bardziej tradycyjnymi wyrobami. Nosiło się to samo bez względu na pogodę, nawet przy opadach śniegu. Jedynie najstarsi z ludzi, których spotkaliśmy, chodzili w ręcznie robionych skórzanych butach na skórzanych podeszwach i odzieży nie wyglądającej na produkt przodowników pracy. Buty i ubrania wyglądały na tak stare jak ich właściciele i zapewne razem z nimi umrą. Szkoda.
Około piętnastu minut marszu dzieliło naszą bazę od najbliższych siedzib ludzkich. Znajdowały się w sezonowej wiosce pasterskiej, zamieszkałej chyba przez dziesięć rodzin. Rejon Kongura nie jest regularnie odwiedzany przez zachodnie wyprawy. Byliśmy trzecią ekspedycją w tym miejscu w ciągu dziesięciu lat. Mieszkańcy okolicy nie są przyzwyczajeni do kontaktów z obcymi, co ma swoje dobre i złe strony. Są niezepsuci i niewyrachowani, ale za to ciekawscy i natrętni. Odwiedzało nas wiele osób, zwłaszcza dzieci. Codziennie wyganiały one jaki i owce na zbocza w okolicy naszej bazy i spędzały znaczną część dnia asystując tym z nas, którzy właśnie byli na dole. Uczyły nas ujgurskiego, nie zrażając się brakiem postępów, interesowały się przebiegiem akcji górskiej i uwielbiały czekoladę. Znaliśmy imiona części z nich, innym nadaliśmy przezwiska takie jak Skurczybyk, Dżygit czy inne. Kirgizi mają rewelacyjny słuch i byli w stanie powtarzać bez akcentu trudne polskie słowa, wychwycone z naszych rozmów. Właśnie w ten sposób Skurczybyk dorobił się swojego przydomku. Dżygit szczególnie przypadł mi do serca, a ochrzciłem go tak, a nie inaczej na podstawie jakiegoś niejasnego impulsu. Nie jestem pewny, czy kiedy byłem pięciolatkiem mój ojciec chrzestny nie zwracał się do mnie w ten sposób. W zauważalny, choć trudny do sprecyzowania sposób Dżygit odstawał od grupki dzieci, z którymi do nas przychodził. Cieszył się i bawił tak jak one, ale zamyślał się zupełnie na własną rękę. Wyróżniałem go i trochę go to peszyło, bo pewnie nie rozumiał, dlaczego to robię. Wyróżnianie polegało na przykład na tym, że kiedy dawałem im tabliczkę czekolady, to on dostawał ją do rąk z migowym poleceniem, aby się podzielił. Mogło go to dziwić, bo daleko mu było do bycia największym albo najgłośniejszym, nie miał też skłonności do wyrywania się do przodu.
Odmienną grupę odwiedzających stanowili ludzie przychodzący do lekarza. Część z nich potrzebowała pomocy naprawdę, część tylko trochę, a część chciała po prostu wyłudzić leki na czas, kiedy będą potrzebne. Czasami przychodzili z bardzo daleka, gdyż najbliżsi chińscy lekarze oddaleni byli o dwieście lub więcej kilometrów. W realiach życia tych ludzi stanowiło to barierę nie do pokonania.
Gdy przychodziła większa grupa pacjentów, Krzyś pełnił rolę pielęgniarki i rejestratorki, przeprowadzając na migi wywiad i przekazując dane Piotrowi. Piotr badał chorych i wydawał polecenia Kubie, który z wielką fachowością prowadził aptekę. Mnie czasami zdarzało się być ostatnim ogniwem w tym łańcuchu i tłumaczyć pory przyjmowania leków za pomocą rysowanych dni i nocy.
Przez cztery dni wydawało się, że pogoda wróciła na dobre. Błękitne niebo towarzyszyło nam cały czas. Regenerowaliśmy się z Krzyśkiem w bazie, choć temperamenty wrzały w nas wolą działania. W górze nie było miejsca na dwa zespoły, ani w sensie ilości namiotów, ani w sensie taktycznym. Pocieszaliśmy się myślą, że może to bardziej długofalowa tendencja i aura zacznie nam wreszcie sprzyjać. Nie było tak dobrze. Czwartego dnia chłopcy zeszli w pogarszającej się pogodzie i my znowu stanęliśmy wobec pełnego wachlarza rozbuchanych zjawisk atmosferycznych.
Chłopcom udało się podczas tego wyjścia zaporęczować odcinek grani powyżej obozu pierwszego. Michał nakręcił dla potrzeb swojego filmu sekwencje wspinaczkowe w rewelacyjnej pogodzie, co upewni wszystkich niedowiarków, że nasze kataklizmowe opowieści wyssane są z palca. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.
W pogarszającej się pogodzie podeszliśmy z Krzysiem do obozu pierwszego. Nasze nadzieje rozpływały się w deszczu. Następnego dnia, mimo kiepskich perspektyw, wyruszyliśmy do góry. Ratować nadzieje. Przeszliśmy poręcze założone przez drugi zespół, sztukowane starymi linami zostawionymi przez Japończyków i naparliśmy dalej. Chwilowe przejaśnienie, które wykorzystaliśmy do startu, skończyło się nad poręczami. Nie bacząc na to, pokonaliśmy stromy uskok seraka, odcinek grani i lawiniaste pole śnieżne (ja bałem się bardziej, a Krzyś mniej). Po przejściu pola, we względnie bezpiecznym miejscu założyliśmy obóz drugi. Byliśmy na wysokości pięciu tysięcy sześciuset metrów. Około stu pięćdziesięciu metrów dzieliło nas od miejsca, w którym japońska grań wrasta we właściwą ścianę północną.
Był już jedenasty sierpnia i nasze chińskie wizy traciły ważność za dziewięć dni. Nawet przy najbardziej optymistycznych założeniach nie dało się już stworzyć scenariusza, w myśl którego mielibyśmy wejść na szczyt. Było po prostu za późno. Ta refleksja nie była zaskoczeniem, bo cały czas zdawaliśmy sobie sprawę, że posuwamy się zbyt powoli. Mimo tego chcieliśmy wyjść jak najwyżej.
Śnieg padał całą noc, którą spędziliśmy w obozie drugim. Opad uspokoił się trochę dopiero koło jedenastej w południe, kiedy to ubraliśmy się, aby pójść do góry. Przygotowania zajęły nam około godziny, podczas której zaciągnęło się znowu. Widoczność spadła do mniej więcej piętnastu metrów. Posiedzieliśmy chwilę przed namiotem w nadziei na przejaśnienie. Bez skutku.
Musieliśmy zejść. Wczorajsza groźba lawin uległa tylko spotęgowaniu i zwiększała się z każdą godziną opadu. Daliśmy znać do bazy, że zaczynamy schodzić i że jest to koniec naszych działań na Kongurze.
Schodziliśmy lawiniastymi stokami i tym razem Krzyś bał się bardziej, a ja mniej. Przeciwnie niż w drodze w górę. Po raz kolejny ujawniła się przedziwna dynamika naszego współdziałania. Byliśmy w pewien sposób zsunięci w fazie. Zawsze kiedy brakowało mi werwy, bałem się lub byłem przygnębiony, Krzysiek był w stanie mnie rozgrzać. I odwrotnie, jego słabe chwile zbiegały się z moimi wyżami mentalnymi.
W zejściu było niezbyt różowo – pokonywaliśmy znane odcinki unikając znanych zagrożeń, ale świadomość, że robimy to po raz ostatni, przeszkadzała. Tak głupio byłoby, gdyby teraz coś się stało. Byliśmy na trawersie-mordercy. Rwałem do przodu najszybciej jak mogłem i w pewnym momencie wspinający się moimi śladami Krzysiek odezwał się – Ależ walisz susy. – Spojrzałem na niego i uśmiechnąłem się – W materii odwrotów możesz na mnie liczyć.
Taka jest moja pamięć o Kongurze. Bardzo osobista i oczywiście nie cała, bo z oczywistych względów pominąłem tu pewne wątki. Nie wszedłem tu w opisy bazowych pogwarek i opowieści, nie przedstawiłem budujących się przyjaźni i zażyłości. Nie usiłowałem nawet opisać wyprawy tak, jak widzieli ją inni uczestnicy. Dla każdego z nas było to odmienne doświadczenie i niemożliwe jest, abyśmy pamiętali je choćby podobnie. Daty będą u wszystkich takie same, fakty podobne, ale przecież i jedne, i drugie są zaledwie szkieletem dla uczuć i refleksji.
Mam zamiar znowu zmierzyć się z tą górą. Mądrzejszy o tegoroczne doświadczenie i lepiej wiedzący, czego chcę. Chcę nowej drogi zrobionej przez dwóch ludzi w stylu alpejskim. Chcę przyjść pod trzy kilometry lodu i skały tworzące północną ścianę Kongura i wejść na nią tak, jak wchodziłem na wszystkie inne ściany w moim życiu. Krzysiek chce tego również. To od takich pragnień zaczynają się najpiękniejsze przygody.
Marcin Kacperek